Frajda

W skostniałym od mrozu, ciemnym podwórku na tyłach Nowego Światu, w środku ciężkiego stycznia, w skrzypiącym śniegu, po jednym na głowę kieliszku urodzinowej wódki, którą wypiliśmy przed chwilą w Amatorskiej, po kilku spojrzeniach, które spowodowały, że nie mogłem już usiedzieć spokojnie, ciągnę cię między śmietniki, przyciskam do zimnej ściany, całuję chciwie, długo, kąsając, totalnie w ciebie wessany, zagarnięty w całości przez ciebie, pazerny, bo wygłodniały. Wydaje mi się, że nie było mnie z tobą przez wieki, co najmniej ze dwie albo trzy rewolucje i zmiany systemów, choć obiektywnie minęło może parę miesięcy. Z wściekłością, że kto inny wtedy w tobie królował, rządził się, panował, wydawał rozkazy, a ty, zwiewna królewna zamknięta w wieży, skradziona mi – gdzie byłaś, kiedy cię nie było? Odpowiedz. Gdzie?
Po tak długim czasie i od razu w hardkorowych warunkach. Wydobywam cię spod szalika, rozpinam kurtkę, ściągam z głowy kaptur. Mocuję się z suwakiem bluzy, a pod nią jest jeszcze sweterek i koszulka z długim rękawem, pod koszulką stanik, ale nie mogę znaleźć zapięcia, chryste panie! Szukam choć kawałka twej nagiej skóry, błądzę po materiale, szarpię się z warstwami.

Pod spodniami masz jeszcze rajstopy i nijak nie mogę się do ciebie dostać, jakbyś ten zimowy ubiór założyła złośliwie niczym pas cnoty. W szamotaninie, w zazdrosnym zaślepieniu chcę nadrobić stracony czas i nie mogę przez te pieprzone ciuchy, przez tę bawełniano-nylonową barierę. Jezu, dlaczego nie jesteśmy teraz na przykład w Neapolu? Z widokiem na Wezuwiusza pod cytrynowym drzewem? Gdzie wystarczyłoby tylko podwinąć sukienkę? Albo chociażby w Barcelonie? W dzielnicy gotyckiej, która ma do zaoferowania tak wiele zakamarków i w każdym z nich ciepło?

A może w gorącym Rio, pod Głową Cukru, ja i moja dziewczyna z Ipanemy, por que estou tão sozinho? Nad zatoką Guanabara, bara, bara, w kwiatowo-rybnym, słono-kawowym odurzającym zapachu, gdzie wystarczy tylko delikatna pieszczota promieni, a ty jesteś już mokra. Drobniutki piasek, niemalże biały, drzewa sięgające do nieba, dziwnych kształtów owoce, ciężkie i zwisające kiśćmi, kobiety jak dzbany i wyrzeźbieni mężczyźni.
– Obrigada. – Chcę słyszeć od ciebie słodkie, leniwe „obrigada”.
– De nada, de nada. – Bo przecież nie ma za co.
– To specjalnie dla pani ta przyjemność ode mnie. Poranny prezent, na dobry dzień.
A ty do mnie w odpowiedzi:
– Muito bem, muito bem. – I to „muito” brzmi jak „mój to”. Mój to jesteś, mój to bądź, a ty moja.
Moja dziewczyna z Ipanemy spieczona słońcem, w hamaku, z rozchylony udami, na jej piersiach blade trójkąty, a brzuch brązowy, moja śpiąca maleńka, do której płatków tak bardzo chcę się dostać, której chcę posmakować, a później pozwolić jej, żeby objęła mnie ustami…

bardzo chcę się dostać, której chcę posmakować, a później pozwolić jej, żeby objęła mnie ustami… Chryste panie, dlaczego nas umieściłeś w kraju, w którym zima trwa przez siedem miesięcy w roku, w którym gdy zapada ciemność, to nie można się z niej wygrzebać od września aż do połowy maja? Dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by przenieść nasze państwo gdzieś właśnie do Ameryki Południowej, gdzie tyle miejsca, tyle ciepła, gdzie w powietrzu soczystość. Rozgrzana i oliwkowa nachylasz się nade mną, twoje mokre włosy pachną oceanem…
Por que tudo é tão triste?
Dlaczego to wszystko jest takie smutne?
Nie dam rady. Nie mogę cię znaleźć, tak dużo na sobie masz i tak strasznie ci zimno, czuję, jak dygoczesz, jak mój dotyk zdrętwiałymi palcami cię boli, jak bardzo pragniemy oboje, ale szlaban na granicy, kłódka, błędne hasło dostępu.
Wydałbym w tym momencie ostatnie pieniądze na godzinę z tobą w hotelu miłości, ale nie ma w tym mieście żadnych love hotels, czerwonych neonów w kształcie serc, kiczowato mrugających, zalotnych.
W tym mieście niestety żywa jest tylko śmierć.
Foksal, Smolna, Chmielna, Nowy Świat i znów Smolna, nasze cztery kąty. Uwięzieni, nie możemy się wydostać z tych ulic gdzieś dalej. I czasem tylko wyziera z nich, jak zza chmur, promyczek małej apokalipsy, zgarbiony i kruchy, gdy idziesz nieśmiało jego śladem, szarpiąc moją dłoń:
– Widziałeś?
– Co?
– Konwa idzie.

Wynurza się zza winkla stary dziadek, ledwie drepczący, i gdyby wiatr powiał mocniej, dziadek złamałby się w pół, ale ty go ubóstwiasz, dla ciebie to piękny wilniuk o jasnych oczach, o którym mówisz:
– Jezu, dlaczego ten facet nie ma dwudziestu lat albo dlaczego ja nie mam osiemdziesiątki.
Gonisz go chwilę, ale nie masz śmiałości odezwać się do znanego pisarza, powiedzieć:
„Dzień dobry, panie Tadeuszu, ja pana czytam do snu, ja pana…, pan dla mnie…, o panu…, z panem…”.
On znika w bramie, ty zostajesz.
– Dzień za dniem powoli mija. Coraz dłuższa życia szyja. Wszystko wokół się pierdoli, ja w niewoli, ty w niewoli – cytuję ci pana Tadeusza.
Ty zawiedziona niespełnieniem, ja pokonany przez mróz. Już prawie wciągam na maszt białą flagę na znak kapitulacji, lecz coś mnie jeszcze do ciebie pcha, coś nagli, kusi, więc przywieram ustami do twojej szyi, wsysam się w nią, wącham do upadłego i zostawiam ci na niej malinowy odcisk, pieczątkę za zgodność z oryginałem. Wiem, że później wkurzysz się na mnie, powiesz:

– Odbiło ci?
Ale teraz nie mogę się od ciebie odkleić, jeszcze tylko chwilka, już zaraz, za moment, tak długo mnie tutaj nie było, tak bardzo pragnąłem cię brać garściami, więc pozwól mi jeszcze troszeczkę, odrobinę, no… (…)

Zapytałaś, czy mam z tamtych naszych czasów jakąś namacalną pamiątkę po tobie? Mam. Jedną fotografię. Jedziesz pociągiem roześmiana i podnosisz do ust butelkę z winem. Piękne jest to zdjęcie, bo mówi wszystko o nas z wtedy. Jest o naszym pędzie, o szaleństwie. O gnaniu przed siebie bez celu, o no future, o tym, że chcemy całego życia, a nawet więcej, i chcemy natychmiast. Smakujesz mi jeszcze w tamtym momencie cierpką papierówką, nie do końca dojrzała, kwaskowata, ale twarda i świetnie nadająca się do schrupania. Duże oczy i buzia ni to kobiety, ni dziecka, całą sobą nadajesz nieświadomie sygnał: zaopiekuj się mną. O tak, maleńka, zaraz się tobą zaopiekuję, nawet nie wiesz, jak bardzo.

Nie umiem określić, dokąd na tej fotografii jedziemy. My razem, bo ja też uwieczniłem się na tym zdjęciu, tylko że jestem po drugiej jego stronie, w przestrzeni tak zwanej pozakadrowej, jestem tym, który nacisnął wtedy spust migawki.
Decydujący moment. Pstryk. Mam cię na wieczność.
Jaki był to kierunek, dziś nie wiem, ale wydaje mi się, że południowy. Z mgły wynurza mi się twoje do mnie nagłe przywarcie. Pusty przedział tylko dla nas. Twoje ciężkie piersi, wrażliwe na dotyk. Siedzisz na moich kolanach, a po podłodze turla się pusta butelka. Brzdęk, brzdęk. Miarowy stukot kół.
Jest w tobie coś zwierzęcego, dzikość, w której nie ma miejsca na żadne przewidywalne czy wyuczone gesty. Chłonę całym sobą tę twoją pierwotność, a ty rzucasz się we wszystkich kierunkach, chciwa i łakoma, niespętana żadnym ograniczeniem. Słucham, jak mówi do mnie twoje ciało, i próbuję za nim nadążyć. Suniemy w mrok z prędkością sto na godzinę i tylko od czasu do czasu przefruwa za oknem jakaś łuna światła albo peron widmo.

Podróż, w której to nie cel jest ważny, a droga. Jazda bez trzymanki, z górki, na łeb i na szyję, bez hamulców.
Dyszysz do mnie:
– Ty tylko o jednym…
Ja:
– A co jest jeszcze innego?
Zwalniamy w końcu w ranek, w świt. Pociąg staje na stacji Zagórz. Wymiętoszeni, zgrzani do nieprzytomności, emanujący ostrym zapachem naszych wymieszanych soków wytaczamy się z wagonu w falujący żar, a przed nami jest jeszcze tydzień wakacji.

Mam też z tamtego czasu inne zdjęcie, które przedstawia mnie, ale to ty tym razem naciskasz spust. Mam półprzymknięte oczy, nagi tors, na twarzy błogie rozleniwienie. Jedziemy stopem na pace. Pamiętasz, jak trzęsło?
Wlewał się w nas straszliwy upał, pozdejmowaliśmy z siebie wszystko, co jeszcze można było zdjąć. Spoceni, słoni od potu.
Wzięłaś mnie wtedy do ust, przyssałaś się do mnie taka ciepła, taka… masywna. Nie umiem teraz znaleźć innego słowa. Objęłaś mnie całego, a ja złapałem w garść twoje włosy związane w kucyk i rytmicznie, delikatnie za nie pociągałem. W górę i w dół.

Super mi było, zresztą sama wiesz.
Kierowca wysadził nas za zakrętem między Dwernikiem a Chmielem, nad rzeką San. W spożywczym kupiliśmy los na loterię i orzechowe wafelki.
Kiedy zasnęłaś, wrzuciłem ukradkiem ten los do ogniska. Patrzyłem, jak zżera go płomień, i w euforii, pełen endorfin czułem, że ja i tak już z tobą wszystko wygrałem. Zgarnąłem całą pulę. Z namiotu dobiegało twoje senne: – Gdzie jesteś? Chodź do mnie. Nie musiałaś powtarzać, od razu poszedłem.

Nie idealizuję nas, kochana, wręcz przeciwnie, wydobywam z pamięci każdą niedoskonałość, każde potknięcie i myślę teraz, że może mogłem coś wtedy inaczej, pełniej. Nie rozumiałem w tamtym czasie, nie potrafiłem, nie zdobyłem się na to, by ci powiedzieć te konkretnie dwa słowa, miałem ich przecież nigdy nie wypowiadać. Szumiałem ci tylko prosto w ucho, naśladując wiatr, licząc, że zrozumiesz to moje długie, przeciągłe wycie do ciebie, a tak naprawdę jedyne, co mi się udało, to wywołać huragan, który spustoszył twój misternie tkany krajobraz, sielankę, którą zbudowałaś, w której czekałaś na mnie.

Może pragnąłem innej kobiety na dorosłe życie. Takiej, która nie chciałaby tyle co ty przestrzeni. Tyle swobody.
Kobiety, o której byłbym pewien, że jest tylko moja, że nie porwie jej prąd rzeki, że nie da się ponieść falom. Nie chciałem ciągle tylko gonić i drżeć. A ty, czego chciałaś?
Nie mam pojęcia. Może powinienem był cię wtedy kochać. A może byłem na to za młody, zbyt zachłanny, nieprzygotowany. Stałem nieruchomy na brzegu i patrzyłem, jak mi odpływasz.
Wkurzony, że jesteś właśnie taka, a nie inna, że nie mogę cię opanować, że w głębi duszy pragnąłem mieć cię tylko dla siebie, na wyłączność. Schowaną do pudełeczka, zawiniętą w sreberko czekoladkę z nadzieniem.
Kucasz w lodowatym strumieniu, machasz do mnie w niebieskiej chustce na włosach i mokrych tenisówkach. Znalazłem nam za drzewami idealne miejsce, by rozbić namiot, a teraz chodzę wokół i zbieram drewno na ognisko. Przypominam sobie, jak wściekle mnie wzięłaś dziś rano, i myślę, że chciałbym wieczorem inaczej i odrobinę spokojniej. Czekamy, aż się rozgwieździ niebo, aż rozpali się w nas jasna noc.
Złowieszczy warkocz komety. Dym o zapachu szyszek. Ty, wilgotna ziemią i mchem.
Wsuwasz się na mnie i zastygasz znieruchomiała. I tylko w środku delikatnie zaciskasz się wokół. Nie pozwalasz, bym wykonał jakikolwiek ruch, żadnego nawet najdelikatniejszego pchnięcia, nic. Obejmujesz mnie i puszczasz, wsysasz tylko po to, by po chwili wyprzeć. Twoje inne mięśnie nawet nie drgną. Jestem w tobie, śliski, mięsisty i gotowy do strzału, a ty mnie całego w siebie przyjmujesz.
Później zapadam w ten cudowny poseksualny letarg i sam nie wiem, czy we śnie, czy na jawie mówisz do mnie niepokojąco, tak jakbyś przeczuwała nasz koniec:
– Jeżeli kiedyś będziesz zmuszony wbić nóż w moje serce, błagam, zrób to ostrożnie i zrób to z czułością.